czwartek, 17 grudnia 2009

Ostatni wpis – cd w tropikach!

To ostatni wpis na bloga w tym miejscu. Wszystkie odcinki wraz z komentarzami przenieśliśmy na stronę http://fakt.brukowiec-story.com/ Tam pojawił się już ciąg dalszy. Prosimy o komentowanie JUŻ NA STRONIE. Pod tym adresem znajdziecie nasz konkurs na Padalca Roku. Szczegóły - http://fakt.brukowiec-story.com/ Lada moment pojawi się możliwość obejrzenia ocenzurowanego filmu Pawłą Znyka o przekrętach TVN.
To miejsce (blogspot) pozostaje już tylko I wyłącznie przekierowaniem na bezpieczną dla Was stronę w ciepłych krajach. A zatem – żegnajcie tutaj, witajcie pod słońcem tropików!!!
Dawid I przyjaciele

wtorek, 15 grudnia 2009

Trzy gwiazdkowe prezenty



Pierwszym gwiazdkowym prezentem pod choinkę dla Wydawców prasy jest strona wolna od neocenzury!!! Stworzyliśmy ją gdzieś daleko, pod słońcem tropików. Ta strona ma stać się strefą wolnej wymiany myśli. Tam już nikt nie wykasuje zdjęć, nie zabroni rozpowszechniania filmu, nie pozna “swoimi sposobami” IP komputerów osób komentujących czy opisujących swoje historie. Zapraszamy na stronę


http://fakt.brukowiec-story.com/




Na razie to niemal lustrzane odbicie tego bloga. Stopniowo będziemy ją rozbudowywać – z Waszą pomocą.

Dwie kolejne niespodzianki świąteczne to historie nadesłane na antyfakt@gmail.com Nie wymagają komentarzy…
Dawid i przyjaciele

Jak „nazwalam” w Fakcie Edytę Górniak psychopatką
Byłam kiedyś naczelną pisma dla rodziców, a akurat wtedy Edyta Górniak, walczyła z tabloidami i zamieściła na swojej stronie zdjęcie swojego małego synka, który miał całą pupę w kupie. Zadzwonił do mnie dziennikarz Faktu z prośbą o komentarz. Powiedziałam, że z pewnością nie zrobiła dobrze, bo kiedyś jej synowi, gdy znajdzie to zdjęcie w sieci, może być przykro, że takie zdjęcie kursuje po świecie. Może się czuć tym zawstydzony i zażenowany. Mój komentarz dostałam mejlem do autoryzacji, bo zażądałam tego. Autoryzowałam go, również mejlem. Następnego dnia mało nie zemdlałam, jak przeczytałam, że rzekomo mówię o Górniak: Taka matka to psychopatka. Dziennikarz nie odbieral ode mnie telefonu, oczywiście.
Beata Banecka

Mój ojciec, gdy został ministrem, zaczął dostawać pogróżki – pocztą, a nawet telefonicznie, dzwonili do domu, na zastrzeżony numer telefonu. Ponieważ w domu jest dziecko, które wysłuchiwało tych psycholi nagrywających się z wulgaryzmami i bluzgami na sekretarkę, ojciec zawiadomił policję. Zostałam wezwana na przesłuchanie jako córka – policja chciała wiedzieć, czy nie mam żadnych wrogów itp. W Pałacu Mostowskich spotkałam na korytarzu dziennikarza X, w tym czasie pracującego w Superaku. Zapytał, co tu robię, odpowiedziałam, że byłam na przesłuchaniu w związku z groźbami wobec mojego ojca. Oczywiście, następnego dnia w Superaku wywalony artykuł na całą stronę, a tytuł brzmi: Czuma: Boję się o własne życie. Ten reporter oczywiście nawet nie rozmawiał z moim ojcem. Wcześniej to był rzetelny dziennikarz, pracował w moim zespole w poważnym dzienniku. Co się z nim stało, jak przeszedł do Superaka? Poddali go praniu mózgu?

Góralska prawda mediów


Obrazkiem do dzisiejszego odcinka jest „kolejny sukces Faktu”. „Zabraliśmy bony premierowi!” krzyczy jedna okładka. „Zabraliśmy prezydentowi 4 mln!” wrzeszczy inna. Czy tak jest w istocie? Czy tylko Fakt pisał o tych sprawach? Absolutnie nie! Inne tytuły też rozpisywały się na ten temat. Tytuł chwytliwy, a „głupi lud to kupi”. To właśnie Fakt dzięki temu tytułowi awansuje do roli obrońców podatnika. Czy tak jest w istocie?
Być może w przypadku kogoś, kto czyta tylko i wyłącznie Fakt tak będzie. Dziś jednak o tak wiernego czytelnika niezwykle trudno. W dobie Internetu, portali informacyjnych, niezależnych telewizji internetowych, znacznie trudniej wmówić ludziom tzw. góralską prawdę. Zawsze istnieje możliwość konfrontacji tej informacji z innym źródłem. Wiarygodność traci jednak nie tylko ten jeden konkretny tytuł.
Odbiorcy, którzy raz samodzielnie wykryją fałsz w przekazie medialnym, przestają ufać Słowu, Obrazowi. Celowo używam wielkich liter – czy nie o prawdziwy obraz i słowo chodziło w walce z komunistyczną cenzurą? Czy to nie było najistotniejsze?
Niektórzy pewnie jeszcze pamiętają napisy na murach „telewizja kłamie”. Wtedy było to oczywiste i jednoznacznie pejoratywne. Dziś kłamią artykuły prasowe. Telewizyjne audycje pokazują nieprawdziwy obraz świata – czyli też kłamią! Dlaczego dziś na murach nie pokazują się takie napisy? Myślę, że prawda może być okrutna dla nas, dziennikarzy – po prostu odbiorca (czytelnik, słuchacz, widz) przyjął jako normę, że media muszą kłamać. Świat medialny od rzeczywistego dzieli przepaść i tu jest problem. Dla przykładu – co łatwiej umieścić w gazecie: reportaż o genialnym polskim wynalazcy czy kryminał typu „zarżnął żonę i sam się powiesił”? Albo materiał o sukcesie grupy bezrobotnych, którzy sami sobie stworzyli miejsca pracy czy materiał o pedofilu gwałcącym po kolei wszystkie córki?
Moim zdaniem to właśnie zakłamywanie rzeczywistości. Niby prawda, bo coś takiego przecież się wydarzyło. W istocie to góralska prawda, bo świat przedstawiony jest tylko z tej jednej, jak najgorszej strony. Wszystko w myśl zaleceń marketingowych mądrali uznających, że nic tak nie ożywia czołówki, jak świeży trup. Takie podejście sprowadza dziennikarzy do roli autorów kronik kryminalnych, a przecież chyba nie o to chodzi.
Nie przyjmuję argumentu typu „ludzie chcą czytać o tragediach” czy „społeczeństwo ma prawo wiedzieć”, „społeczeństwo tego właśnie od nas żąda”. Kto kogo upoważnił do wypowiadania się w zastępstwie całego społeczeństwa? Jeżeli jakiś procent ogółu chce czytać tylko o potwornościach świata tego, jakim prawem media fundują gorzką pigułkę wszystkim? Patrząc z innej strony – co będzie, jeśli nasze społeczeństwo zdominują dewianci? Czy wtedy media w imię misji społecznej zaczną donosić o nowych szczegółach z zakresu seksu ze zwierzętami? Bo społeczeństwo tego od nas żąda?
Myślę, że tu powinien funkcjonować mechanizm odpowiedzialności wydawców (nie tylko dziennikarzy). To wydawca decyduje ostatecznie o kształcie gazety, radia, tv. I to na wydawcy spoczywa największy ciężar takiej odpowiedzialności społecznej. Myślenie nie tylko w kategoriach biznesu medialnego, własnej kariery. Sprzedaż Słowa czy Obrazu to nie to samo, co sprzedaż pietruszki na rynku. Do tej roli wielu wydawców nie dorosło. Niestety, nie myślę tu tylko o Fakcie.
Jeszcze parę słów na koniec, całkiem z innej beczki. Cieszę się, że w komentarzach zaczyna przeważać chęć dyskusji, wypowiedzenia swojego zdania w konkretnej sprawie. O to nam chodziło. Wasze komentarze stanowią integralną, bardzo ważną część tego bloga. Nie od dziś w końcu wiadomo, że zebrane w jednym miejscu poszczególne składniki wiedzy rozproszonej w sumie dają o wiele szerszy, bardziej prawdziwy obraz.
Dawid

piątek, 11 grudnia 2009

FAKTyczne wsparcie i wolontariat



Treść poniższego odcinka znowu napisało życie. A w zasadzie maile, które dostaliśmy na antyfakt@gmail.com. Fotoreporter z Wybrzeża pisze:

Jestem wolnym strzelcem. Nigdy nie starałem się o etat, wolę sam decydować o sobie. Z Faktem miałem niezbyt miłą historię. Zadzwonili z warszawki i poprosili o foty z wypadku. Nie miałem tego. Poprosili, abym koniecznie podjechał i zrobił, co się da. Była godz 21, ale co tam. Wiadomo, w takiej sytuacji każdy się rusza i grzeje w teren. Oczywiście pojechałem i zrobiłem całkiem niezły materiał. Wszystko, co chcieli. Foty rozbitych wraków, policjantów przy czarnym worku. Karetki. Wszystko dynamiczne i w faktowym stylu.

Warto wspomnieć, że musiałem jechać do wypadku prawie 100 km w jedną stronę. I co ja widzę następnego dnia w Fakcie? Malutką notkę o wypadku, z jednym agencyjnym zdjęciem! Oczywiście nie moim. Pomyślałem, że chcą zrobić większy materiał na jutro. Nic z tego! Moje zdjęcia nigdy nie ukazały się w Fakcie. Nikt nawet nie pomyślał, żeby zapłacić za moją robotę choć parę groszy. Krótka piłka – płacimy tylko za opublikowane zdjęcia. Czyli poświęciłem swój czas, benzynę na 200 km i to kompletnie za frajer!!! Nie powiedziałbym słowa, gdybym to ja chciał im wtrynić swoje gotowe klatki. To oni mnie wynajęli, a potem wypięli się i niby wszystko OK.?! Dla sprawiedliwości dodam, że Superak wyciął mi identyczny numer z inną historią. Tak nas robią w trąbę i każdemu to zwisa!!!

I kolejny mail o podobnej sprawie:
Z bauerowskiej redakcji kolorowego piśmidła kobitka poprosiła, żebym zrobiła dla nich historyjkę o biednej, ale uczciwej i pogodnej rodzince. Pojechałam. Istotnie, było o czym pisać. Samotna matka, czwórka dzieci na utrzymaniu, w tym jedno lekko sparaliżowane. Kobiecina miotała się między jednym szpitalem, a drugim. W tym czasie musiała dopilnować, aby reszta dzieci była zadbana i dobrze się uczyła, żeby dom był wysprzątany. Dla mnie ta kobieta miała w sobie jakąś nadludzką moc. Myślałam sobie, jak ona może sama jedna to wszystko ogarnąć??? A najdziwniejsze, że cały czas była pogodna i uśmiechnięta! Mówiła, że jej sąsiad to ma ciężko, bo mu teraz krowy chorują.

A inny to ma taki problem. A ona sama o sobie nic! Ani słowem się nie pożaliła! Na moje pytania machała tylko ręką i mówiła: jakoś to zawsze będzie, przecież Pan Bóg mi pomoże. Napisałam cały materiał i wraz z fotkami posłałam do redakcji. I tam zaczęli kręcić nosem na ten temat. Że niby po jaką cholerę ta baba tyle mówi o Bogu. Że może lepiej napisać, że ona jest taka pogodna, bo wspiera ją rodzina i ludzie z okolicy. Uparłam się, że nie będę wciskać jej słów, których nie powiedziała. I usłyszałam: no to bujaj się z tym tematem, nie puszczamy.

Niby dwie różne historie, dotyczące dwóch różnych tytułów. Łączą je jednak wspólne elementy. Lekceważenie dla pracy dziennikarzy i fotoreporterów, bezpośrednio zbierających materiały oraz przedmiotowe podejście do tematu reportażu. Nieważne, że ktoś poświęcił swój czas, zapłacił za benzynę, jechał własnym samochodem na miejsce zdarzenia. Zrobił swoje, to dobrze.

Mielibyśmy pretensje, gdyby tego nie zrobił. Nagle plany redakcyjne się zmieniają i już ten ktoś nam nie jest potrzebny. Nawet nie ma sensu z nim rozmawiać, bo przecież jego materiał już nie jest na topie. Niech sam pokrywa swoje koszty. Takie nasze zbójeckie prawo, on się nikomu i tak nie poskarży. A jak znowu będziemy potrzebować materiału z wypadku, to znowu do niego zadzwonimy.

Sam temat ma znaczenie drugorzędne. Musi pasować do przygotowanego mixu. Kolejny element układanki. Nie historia, opisująca żywych ludzi, ich prawdziwe emocje, myśli, działania. Jeden szczegół nam nie pasuje, materiał traci na znaczeniu. W to miejsce trafi inny artykuł, o treści pasującej wydawcy pod każdym względem.

Powie ktoś: takie są bezwzględne prawa rynku. Lepszy, bardziej newsowy materiał wypiera gorszy, przeterminowany. OK., ale te dwa materiały nie zostały wykonane z inicjatywy autorów. To redakcje poprosiły ich o wykonanie konkretnej pracy. W sensie prawnym podczas rozmowy telefonicznej redakcja zawarła z wykonawcą umowę cywilnoprawną. Nawet ustny charakter tej umowy nie zwalnia żadnej ze stron od skutków takiego porozumienia. Niezależnie od tego, czy dany materiał trafił ostatecznie do druku, autor powinien dostać honorarium.
Tak powinno być, kiedy umowę choćby ustną zawierają między sobą strony szanujące się nawzajem.

W przypadku relacji dziennikarz/fotoreporter i redakcja o takim szacunku najczęściej trudno mówić. Z punktu widzenia redakcji ten „ktoś” ma jechać i zrobić temat. Tego „ktosia” nawet nie musimy znać. On jest człowiekiem od czarnej roboty, a my wcale nie musimy jemu zapłacić. Niech się cieszy, że do nego zadzwoniliśmy i liczy na to, że w przyszłości będzie miał więcej szczęścia.

Czy tylko bulwarówki i pisma kobiece tak postępują? Absolutnie nie! Poważne tytuły stosują inne wybiegi – np. że już sama publikacja na łamach ich gazet czy czasopism to nobilitacja dla autora. Powinien się cieszyć i nie wspominać o czymś tak przyziemnym, jak kasa za zrobioną pracę.

W taki sposób szeregowi dziennikarze, fotoreporterzy sponsorują funkcjonowanie potężnych firm medialnych. Ponoszą koszty swojej działalności, dając możliwość przebierania w materiałach redakcyjnym szefom. Ci, mając możliwość wyboru kilku czy kilkunastu propozycji na jedną kolumnę, zyskują pełnię władzy. Tak koło się zamyka, a na tym układzie tracą tylko ci z dołu. Ci z dołu – Twórcy Słowa czy Obrazu.
Dawid

wtorek, 8 grudnia 2009

Cenzura kołem się toczy



Przed 1989 rokiem chyba nikt w Polsce nie przypuszczał, że kiedykolwiek dojdzie do sytuacji cenzurowania przez… wolne media. Nikt takiego scenariusza nie mógł wymyśleć, był zbyt irracjonalny. Dziś mamy przykład filmu Pawła Znyka, który została przyblokowany przez TVN. Pretekstem do cenzorskiej ingerencji stało się naruszenie praw autorskich TVN przez twórcę filmu. Oglądałem ten film. Wbrew pozorom nie jest to zwykła, prosta kopia TVNowskiego programu „Teraz My”. Film jest raczej próbą obnażenia pewnych mechanizmów manipulacji. Pokazuje niedopowiedzenia, tanie chwyty stosowane przez prowadzących. Jest zatem odpowiedzią P. Znyka na sam program. Wyrazem niezgody na medialną rzeczywistość. Reasumując – jest przykładem prawnie chronionej krytyki prasowej.

Odpowiednikiem takiego filmu w odniesieniu np. do teatru byłby zapewne zjadliwy komentarz krytyka sztuki. Czy potrafimy sobie wyobrazić sytuację, że dyrektor teatru zdejmuje z łamów prasy, z internetowego bloga, ze strony taki krytyczny wobec wystawianej sztuki materiał? Zdejmuje. Mówiąc o naruszeniu praw autorskich i nielegalnych treściach. Już sama próba takiego działania spotkałaby się z ogólnym buntem na medialnym pokładzie. W ruch poszłyby sztandarowe „prawo do informacji”, „prawo do krytyki prasowej” czy inne dobrodziejstwa, wynikające z Konstytucji. W przypadku filmu Znyka zalega cisza. Dlaczego?

Nawet w krótkiej historii tego bloga mogliśmy zaobserwować podobne ingerencje. Przypomnijmy – w opublikowanym jeszcze na Interii odcinku zamieściliśmy fotki pana i pani na schodach. On rozwalony, jak basza. Ona na nim okrakiem. Oboje byli ubrani, mieli przepaski na oczach. Wystarczyło zdanie, że są to redakcyjne VIPy Faktu, przyłapane przez paparazzi w niedwuznacznej sytuacji, aby Interia zdjęła cały odcinek na żądanie prawników Faktu. W kolejnym odcinku wytłumaczyliśmy całą historię. Zwróciliśmy uwagę na to, że fotki nie mogły być zrobione z ukrycia, ponieważ ich bohaterowie zostali obzdjęciowani z użyciem flesza, z różnych miejsc.

Po dokładniejszym obejrzeniu widać, że ani ona, ani tym bardziej on wcale nie wygląda na targanego miłosnym uniesieniem. Nie widać objawów paniki u przyłapanych rzekomo kochanków. Kolejna publikacja tych mało istotnych fotek – i znowu ingterencja cenzorska Interii. Dlaczego?
Myślę, że media poszły o krok za daleko. Przypisaną im służebną rolę informacyjną przekuły na pozycję kreowania rzeczywistości. Stały się już nawet nie czwartą władzą – stały się władzą absolutną. A ta, jak wiadomo, krytyki nie znosi i tłamsi ją w zarodku. Pozwolę sobie wrócić tutaj do komentarza, który pojawił się na moim blogu.

Ktoś podpisujący się jako Grzegorz Jankowski (identycznie nazywa się red. Nacz. Faktu) napisał:
Grzegorz Jankowski (gość) środa, 25 listopad 2009, 11:34
Wiecie, że wszyscy jesteście maksymalnie popieprzeni?! Gnoje jedne. Człowiek stara się coś zrobić, gdy banda dzieciaków nudzących się przed komputerami chce to rozpieprzyć. Czemu akurat na mnie się uwzięliście? Co takiego zawiniła wam ta gazeta??!? Jestem bardzo ciekaw czy tak ładnie będziecie śpiewali w sądzie. Mam już wasze namiary i wszyscy razem sitwo odpowiecie za swoje bazgroły. Nie tylko tchórzliwego Dawidka pociągnę do odpowiedzialności. Was skubańcy też. Zaspokoję waszą chciwą ciekawość... do zdobycia namiarów mamy swoje wypróbowane metody. Zawsze działają.


To co robicie jest karygodne!!!! Media sobie jeszcze w tym kraju wzajemnie pomagają by tępić takich smarkaczy jakimi bez wątpliwości jesteście! To nie czasy, kiedy każdy może napisać co mu do łba strzeli. To co tutaj się wyprawia przechodzi wszelkie granice.

Banda smarkaczy! Jakiś opryszek Dawidek i jego kolesie boją się nawet choć raz użyć prawdziwego imienia i nazwiska. To już powinno dawać do myślenia. Ludzie honoru nie ukrywają swojej twarzy. Wszyscy jesteście warci swojego chorego, zakłamanego i podstępnego planu.

Na koniec apeluję do wszystkich po raz ostatni... nie piszcie tutaj! Chcecie mieć problemy? Ucieczka na inny serwer nic nie da!!!!
Znając styl działania w Fakcie i biorąc pod uwagę brak dementi można z olbrzymim prawdopodobieństwem stwierdzić, że to faktycznie (nomen omen) sam Naczelny przemówił w komentarzu. A to jest przerażające. Nie z powodu rzucanych pogróżek. Nie napisałem na blogu nic, co biłoby w Fakt jako firmę. Wytykając błędy w zasadzie działałem na korzyść Faktu. Przecież błędy można zawsze naprawić (a przynajmniej starac się to zrobić).


Ten komentarz przeraża poczuciem własnej wyższości nad innymi. „To wyłącznie ja dzierżę władzę nad umysłami i nikomu nie powolę na słowo krytyki! Koledzy z innych mediów mi w tym pomogą!” zdaje się krzyczeć autor tego komentarza. Medialna władza absolutna, ot co. Cała reszta to banda smarkaczy, która z nudów zajmuje się knowaniem i „rozpieprzaniem”. Każda krytyka spotka się z represjami – cenzurą prewencyjną, rozprawą sądową itd. Kiedyś krytycy ustroju byli „warchołami”, „zdrajcami narodu na żołdzie obcych wywiadów”, „wywrotowcami” itd. Dziś są znudzonymi smarkaczami, którzy przeszkadzają w odbiorze lukrowanego matrixa, przygotowanego dla głupiego targetu.

To poczucie niepowtarzalności i wyjątkowości spływa na sam dół. Spójrzmy na poprzedni odcinek bloga, gdzie dziennikarka telewizyjna opisuje wizytę innego dziennikarza w warszawskim Pogotowiu Opiekuńczym. Po wyjściu tego reportera (w zasadzie nazywać go tak to obraza dla przedstawicieli zawodu) dyrektorka była zdruzgotana. Walec potęgi medialnej przejechał po niej bez słowa tłumaczenia. Dziennikarz już nie tylko opisywał rzeczywistość. On dał sobie prawo do zniszczenia innego człowieka (władza ustawodawcza). Osądził surowo dyrektorkę pogotowia, nie pozwalając jej nawet na obronę (władza sądownicza). I wydany arbitralnie wyrok zapewne wykonał, publikując zebrany w ten sposób materiał. Całość władzy w jednym ręku – oto do czego doszło po okresie walki o wolne media! Nic dziwnego, że teraz władcy absolutni sięgają po przynależne im dobrodziejstwa – w tym po sprawdzone mechanizmy cenzury. Jeżeli nie powiemy stop, czeka nas dalsze brnięcie we współczesny orwellowski matrix. A to mało przyjemna perspektywa.
Dawid

niedziela, 6 grudnia 2009

Powódź trzeba stworzyć

Pozwalam sobie wkleić wstrząsający komentarz nadesłany na bloga. To potwierdzenie tezy o tabloidyzacji polskich mediów. Dowód na to, że pogoń za sensacją, nierzetelność dziennikarska, oszukiwanie czytelnika to nie przymioty wyłącznie Faktu. Wielu chciałoby widzieć sytuację na rynku medialnym w sposób tabloidowy – tu jest zły Fakt i może Super Express plus Fakty i Mity, tam porządne dziennikarstwo w wydaniu Rzeczpospolitej, Wyborczej, Polskiego Radia czy TVN. Ci pracujący w pierwszej grupie tytułów to sprzedawczyki i miernoty, ci z drugiej – herosi dziennikarstwa.
Tak nie jest – wszyscy sobie chyba z tego zdajemy sprawę. Jeżeli nie – tworzymy ułatwiony obraz świata, czyli zwykły tabloid. Do prawdy stąd daleko…
Pozdrawiam - Dawid



Jest takie zjawisko, znane w krajach zachodnich, jak "whistle blowing". Chodzi o to, że pracownicy firm ujawniają niewygodne dla ich firm fakty, dotyczące przestępstw czy nadużyć, popełnianych przez osoby lub całe firmy...
Do tej pory w Polsce tego nie było, ale w obliczu kryzysu jak widać pojawiają się takie inicjatywy. I bardzo dobrze!
Kreacja faktów pojawia się też w telewizji! Z przyjemnością czekam na dzień, gdy ktoś dokładie opisze jak tworzy się materiały w "Faktach" ("Fakty" tak mają się do faktów moim zdaniem jak "Prawda" w Związku Radzieckim opisywała prawdę...). Swego czasu wyjątki z działalności pewnego pana w redakcji Faktów pojawiły się na blogu Małgorzaty Piekarskiej, w notce pod tytiłem "Zaplanuj newsa, czyli zrób mi powódź".
http://piekarska.blog.onet.pl/Zaplanuj-newsa-czyli-zrob-powo,2,ID389918469,n

Ciekawe... ? Nie - przerażające! Polecam to co napisała Małgorzata Piekarska na swoim blogu:
Są stacje komercyjne i programy w tych stacjach, które podstawiają osoby, by te udawały kogoś innego. Wiem to nie tylko dlatego, że dziennikarze często zmieniają redakcje i po przyjściu do nas z konkurencji opowiadają te rzeczy. Wiemy to i bez tego. Skąd? Przecież jeździmy na te same tematy! Na miejscu słyszymy, że jakiś człowiek nie chce się wypowiadać. A potem widzimy konkurencyjny materiał z tego zdarzenia i… nagle ten ktoś mówi. Szok! Patrzymy z niedowierzaniem, a tu… twarz zakostkowana dla niepoznaki i głos zmieniony, bo np. przesterowany. Widz łyka, że to prawdziwy bohater. Tymczasem my widzimy, że to nie ta osoba, która odmawiała nam wypowiedzi! Np. tamta była gruba – ta zakostkowana chuda. Dlatego jak jeden z naszych korespondentów, który wcześniej pracował dla konkurencji, opowiadał, że filmowano go od tyłu, a on grał rolę ojca pijaka albo przesłuchiwanego w celi pedofila, nikt się nie zdziwił. Opowiadał też, jak jego koleżanki grały zarażone wirusem HIV ofiary czarnoskórego poety Simona M. Dziś wysoko postawiona osoba posłuchawszy mojej opowieści spytała, dlaczego nikt o tym nie zrobi materiału. Dlaczego nikt tego nie przerwie. Spytałam jak to zrobić? Przecież musiałoby powstać niezależne od wszystkich mediów ciało, które byłoby niezależną komisją etyki i to badało! A coś takiego to taka utopia, jak zapewne moja wiara w to, że za dobre spotyka nas tylko dobro. Poza tym, czy nie będzie tak, że ten, kto złoży doniesienie, że materiał konkurencji jest nierzetelny od razu narazi się na zarzut, że donosi z zazdrości?
W swoim czasie pewien program informacyjny u komercji zaczął się od strajku w pewnym zakładzie produkcyjnym. Strajk był umówiony z załogą na zasadzie: „My was pokażemy, ale wy ten strajk zrobicie i zawiadomcie tylko nas!” Tak też się stało. Skąd to wiemy? Bo strajk był tylko na tej jednej antenie i tylko w tym jednym medium. Dziwne, prawda? Z reguły strajkujący informują wszystkich, których trzeba, a także tych, których nie trzeba. W tym przypadku tylko jedną stację? Dlaczego? Po to, by następnego dnia gazety powołały się właśnie na tę stację!

Kilka lat temu robiłam reportaż - historię nastolatki, którą policja znalazła na warszawskim Dworcu Centralnym i zawiozła do pogotowia opiekuńczego. Z tego pogotowia dziewczynkę (l. 15, jakby to napisał tabloid) odebrał obcy człowiek, podobno sutener. Zadzwoniłam do pogotowia i umówiłam się z panią dyrektor na rozmowę. Zgodziła się, bo to państwowa placówka. Gdy przyjechałam na miejsce na podjeździe minęłam się z ekipą konkurencji. Odjeżdżali z piskiem opon. Po wejściu do budynku wskazano mi drzwi gabinetu dyrektorki. Zapukałam, a tam cisza. Stukałam i pukałam kilka minut, ale nikt nie odpowiadał, choć zapewniano, że dyrektorka jest w środku. Nacisnęłam klamkę. Za biurkiem siedziała kobieta z twarzą ukrytą w dłoniach. Ramiona trzęsły się jej od szlochu. Spytałam, co się stało. Przez spazmy zaczęła mówić, a właściwie wykrzykiwać rozmazując makijaż:
- Co z was dziennikarzy są za ludzie!
- Ale proszę pani, ja nic nie zrobiłam – zaczęłam.
- Pani jeszcze nie, ale za chwilę pani też, jak tamten chłopak, który mógłby być moim synem, skrzywdzi mnie słowami i osądzi.
Zaczęłam zapewniać, że tak się nie stanie. W gabinecie doszło do paranoicznej sytuacji, kiedy kobieta wyła, a ja tuliłam ją do swojej chudej piersi i głaskałam po głowie. Rozmowę zaczęliśmy nagrywać po 45 minutach, a przecież płacona jest każda godzina pracy kamery. No, ale jak nagrywać roztrzęsionego i wyjącego człowieka, który ma wystąpić w roli urzędnika! Tymczasem po wizycie konkurencji pani dyrektor była zapuchnięta i roztrzęsiona. Co powiedziała, kiedy ochłonęła?
- Proszę pani! Ja cały czas podkreślam, że bardzo źle się stało, że ta dziewczynka została wydana obcemu człowiekowi. My nie kwestionujemy, że tak się stało! Ale proszę nas zrozumieć. Po pierwsze dziewczynka przebywała u nas nie pod swoim nazwiskiem, ale podała nazwisko innej dziewczynki. Nie miała dokumentów, a my wierzyliśmy, że ona się tak nazywa, jak powiedziała. Po drugie, zanim zawiadomiliśmy jej rodziców i zanim okazało się jak to w ogóle jest, tu na miejscu pojawił się mężczyzna, któremu dziewczynka rzuciła się na szyję krzycząc: „Wujku! Nareszcie jesteś! Zabierz mnie stąd!” Ta scena była tak autentyczna, że zmylona została nasza czujność! Wydaliśmy dziecko obcemu człowiekowi szczerze przekonani, że to jest wujek! Prawda okazała się inna. Ale nikt z tych, którzy nas osądzają od czci i wiary za złamanie procedury, nie zastanawia się, co się stało, że to dziecko podało nie swoje dane tylko koleżanki! Nikt nie myśli, dlaczego wolało odejść stąd z obcym człowiekiem! Dlaczego odegrało tę scenę!
Jak skończyła się ta historia? Nasza reporterka z oddziału TVP, który swoim zasięgiem obejmuje miejsce zamieszkania dziewczynki, trafiła do matki dziecka – pijaczki, która bełkotała i mówiła, że nie wie, czemu dziecko uciekło z domu, podało fałszywe dane i wybrało obcego człowieka zamiast niej. Reporterka trafiła też do koleżanki, której dane podała dziewczynka, jako swoje. A także do szkoły, klasy itd. Dowiedziała się wielu szczegółów o matce, a przede wszystkim tego, że uciekinierka nie była szczęśliwa we własnym domu. Po jakimś czasie wyszło na jaw, że mieszka dwadzieścia kilometrów od matki, u obcego człowieka. Do domu wracać nie chce. W tym samym czasie komercyjna stacja rozdmuchiwała aferę. Na jej antenie emitowany był reportaż, z którego wynikało, że sutener wywiózł to dziecko za granicę. Ta komercyjna stacja pojechała tamże z matką pijaczką na poszukiwania. Matka pijaczka biegała po zagranicznej stacji benzynowej ze zdjęciem „ukochanej córki” w garści. Wreszcie załatwiono, że wystąpiła przed kamerami zagranicznego programu szukającego zaginionych. Coś w stylu naszego polskiego „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. A dziecko było 20 kilometrów od domu! Jednak polski program, przygotowany w kooperacji z zachodnią stacją, miał wielką oglądalność. A stację widzowie uznali za taką, która wydaje swoje pieniądze, by pomóc „biednej matce”. To jest ta nowa jakość. I tę nową jakość chcą też wprowadzić u nas w newsach. Ja się na nią nie godzę. I to jest moja odpowiedź na pytanie kilku czytelników, czemu nie idę do komercyjnej konkurencji. Nie idę, bo nie chcę, by ktoś kazał mi wlewać wiadra wody piwnicznymi oknami i wmawiać widzom, że jest to powódź sięgająca pierwszego piętra. A wiem, że tak robi to konkurencja, bo przecież skoro nie ma powodzi to trzeba ją zrobić.

piątek, 4 grudnia 2009

Witamy na blogu w nowym miejscu!

Witamy na blogu w nowym miejscu!

Wielu zapewne zna nasze przeboje z portalem Interia. Wśród odcinków bloga zamieściliśmy tam fotki parki siedzącej grzecznie na schodach. I pan, i pani mieli częściowo zasłonięte twarze. Wysunęliśmy prowokacyjną tezę, że są to ludzie z szefostwa Faktu, a fotki paparazzi strzelił z biodra. Wystarczyło, aby Interia ugięła się przed żądaniami prawników Faktu i ocenzurowała cały odcinek. Powtórzyła to nawet po wyjaśnieniach na blogu, że nasza akcja była tylko prowokacją, a fotki są w zasadzie o niczym. Uzasadnienia cenzury były nader mętne.

Po tym incydencie wśród komentatorów na blogu pojawił się ktoś przedstawiający się  jako Grzegorz Jankowski (identycznie, jak naczelny Faktu). Oświadczył,  że już zna numery IP komputerów blogera i komentatorów. W wulgarnych słowach zapowiedział zemstę. Twierdził, że nawet bez wyroku sądu potrafi namierzyć oponentów „swoimi sposobami”.

Łącząc te elementy ze sobą, dla bezpieczeństwa naszych komentatorów, przenosimy blog na Google. Ten portal w swojej historii skutecznie bronił różnych dysydentów przed zakusami rozwścieczonych despotów. Wierzymy, że tu nikt bezprawnie nie będzie zamykał Wam ust.

Opisujcie Swoje historie w komentarzach, przysyłajcie meile na antyfakt@gmail.com Nie kieruje nami zemsta czy sprawy biznesowe. Nie jesteśmy wrogami Faktu, tylko wynaturzeń w tej gazecie i innych polskich mediach, Chcemy przywrócić rangę zawodu dziennikarza. 

Dawid i przyjaciele